piątek, 15 sierpnia 2014

Moja mała wycieczka do krainy wampirów.

No i spakowałam co najpotrzebniejsze i po skończeniu Stefana (pokażę gościa, pokażę) zapakowałam się do mężowskiego tira ( boziuuuuuu jak ja mu zazrdaszczam tych jazd do Rumunii... jeszcze psychicznie się z nią nie pożegnałam, a już bym chciała wracać...). Po zatankowaniu ruszyliśmy... Fakt robienie zdjęć (dzięki Ci małżusiu kochany za aparat!!!!! sprawiła się fantastycznie!!!) w kabinie tira, gdy momentami kołysze, podskakuje i wszystko ucieka spod obiektywu jest jednak nie lada sztuką.. Mam nadzieję, że troszkę udało mi się ją opanować... Kilka mniej wyraźnych fot jak będzie - to na szybko użyty telefon komórkowy, niczego nie chciałam stracić... A było na co patrzeć. Szkoda, że małż w pracy, więc tym razem zwiedzanie nie było raczej w planach, bo czas go ścigał, a jak na złość szło dość dobrze, bez przestojów (zawsze ich nie ma kiedy są potrzebne heh..). Jednak jeszcze tam zamierzam wrócić nie raz... Gdyby nie konieczność powrotu do pracy, pewnie zapakowałabym mu się z powrotem... Rumunia jest piękna, niesamowity klimat.. Przydrożni sprzedawcy czosnku w Transylwanii (tak, tak tam też dotarłam) powalili mnie dosłownie na kolana. Obrazki rodem z Van Helsinga też... Te wioski, domy z krzyżami i kościoły z XII, XIII wieku... Pałace cygańskie w okolicach Oradea też szok... Kierowcy nazywają je śmiesznymi domkami.. Ja czułam jakbym znalazła się w bajce o Alladynie... i wszędzie dosłownie kult Drakuli i.... plastikowych krasnoludków i zwierzaczków w przydrożnych kramikach... po prostu bajka...pięknie.. jak na początku zauroczona byłam polami słoneczników i kukurydzy na Węgrzech, tak w drodze powrotnej jakoś ciut straciły na uroku... Bo po drodze poza nimi niewiele jest do oglądania... A na Rumunii - aparat i ja szaleliśmy.. dosłownie.. Moja pierwsza ucieczka z aparatem zaczęła się wprawdzie na Węgrzech, gdy nieopatrzenie mąż zapauzował 45 min nieopodal Miskolca... po drugiej stronie pamiątkowej góry, no nie góry - Kurhanu upamiętniającego bitwę na równinie Mohi.. No taka gratka... Poleciałam, tylko kurz został... a mój za mną... no bo co mu pozostało... Noc nas złapała prawie na granicy Węgier i Rumunii i mimo wycia (mojego aauuuuu) do księżyca (boska pełnia heheh) nie obrosłam sierścią...no i jakoś żaden wampir nie chciał się czepić wiedźmy... Nic mnie nie zeżarło... Ale chce wracać... jeszcze kilka razy... chociaż..Prawdziwe cygańskie tabory po drodze.. I niech mi nikt nie śpiewa, że "prawdziwych Cyganów już nie ma" - są - na Rumunii. Mają cudne pałace, chodzą ubrani pięknie, kolorowo, jeżdżą na wozach z osiołkami i końmi.. A kolorystyka, ścierające się z sobą różnice kulturowe i na dodatek żyjące jakoś we wzajemnej harmonii  zapierają dech w piersi. Oczywiście, jak by to było gdyby zamków nie było. Po drodze na Rumunii do Brasov, było dwa. Jak ja kocham swój aparat i ten jego zoom. Gdyby nie to, to bym wam nie pokazała, bo by nie było jak. A tak tadam!!! Wycieczka zaczyna się na Słowacji, potem Węgry i Rumunia i z powrotem - odwrotnie. A tak to opstrykałam. Zaczynamy od przejścia w Barwinku.













































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz